Podróż Z ziemi włoskiej do Polski cz.3.
W: Po wyjazdach letnich, a przed jesiennymi, wracamy na Kolumbera, by nadrobic zaległości.
Odgrzewane dania smakują gorzej (T:poza kapuśniakiem, który smakuje lepiej), ale dla porządku doprowadzimy do końca naszą relacje z ubiegłorocznej podróży.
Otóż przerwaliśmy naszą opowiastkę na dworcu w Ljubljanie. Teraz pojedziemy ekspresowo dalej.
Z ciepłego legowiska na dworcowej posadzce wyrywa nas nad ranem odgłos wjeżdżającego na peron pociągu do Zagrzebia. W półśnie zajmujemy miejsca w osobowym, następne otwarcie oczu na granicy, a potem na dworcu w Zabrzebiu.
Przemarsz z plecakiem po nowym mieście, bakpakerska rutyna: jedzenie, internet, szukanie nowego domu.
Dobrzy ludzie z CS dają nam dach nad głową. Gdzieś na przedmieściach Zagrzebia, między torami kolejowymi a bagnistym placem budowy, odbiera nas Jasna. Młoda Chorwatka mieszka wraz z mężem na wsi niedaleko stolicy i w domowym zaciszu oddaje się bez reszty gotowaniu. Gotowanie jest w tym domu religią, kuchnia świątynią, a Jasna kapłanką poświęcającą dni całe na pieczenie chleba, przyrządzanie przetworów, ciast, potraw prostych i wymyślnych. I absolutnie żadnej chemii! (T: produktów pochodzenia zwierzęcego z resztą też nie. Kto by powiedział, że ciasto z bitą śmietaną sojową może być tak dobre?)
Sam Zagrzeb jest kameralny, może nieco krakowski. Penetrujemy uliczki Starego Miasta i tylko raz od oddalamy się od centrum, na cmentarz Mirogoj. Największa nekropolia Chorwacji przypomina warszawskie Powązki, za wysokim murem, w kasztanowych alejkach, stoją groby przedstawicieli wyższych sfer, kontury kamiennych Matek Boskich przez lata zmiękczył deszcz.
Koniec kontemplacji, czas w drogę.
Chorwacki epizod trwał tylko kilka dni, ale to i tak o parę więcej niż planowaliśmy.
Balaton, kultowe miejsce wypoczynku w czasach gdy "Polska rosła w siłe, a ludzie żyli dostatniej".
Czego się po Balatonie spodziewam? Nie wiem, po prostu chcę zobaczyć. Przybywamy do Siofoku autostopem. W czasie jazdy nie potrafimy się w żadnym języku dogadać z prowadzącą kamper parą, co innego za to z ich dziećmi. W czasie ochotniczego bejbisittingu gramy w wojnę, niekończące się kółko i krzyżyk, rysujemy zwierzęta.
Siofok kładzie się spać wcześnie, już zasypiał kiedy przyjechaliśmy. We wrześniu jest tam już całkiem pusto. Nieliczne otwarte restauracje przy deptaku świecą pustkami, wiatr unosi liście, właściciel zamyka bar karaoke, po ulicy przechadza się pani lekkich obyczajów, dziś również bez zajęcia. Ot, kurort po sezonie.
Rano wystawiamy głowy z namiotu, ledwie widać drugi brzeg. Nadal pusto. Na malutkiej plaży jakiegoś sanatorium z wielkiej płyty zjadamy, w towarzystwie łabędzi, kanapki z węgierskim paprykarzem. Bo podróżując trzeba próbować specjałów lokalnej kuchni.
No, Balaton zobaczony.
M: Czar Budapesztu polega na tym, że idealnie łączy elegancję z nonszalancją. Niedomyty punkowiec snujący się secesyjnymi ulicami - oto natura Budapesztu.
Mimo, że w trakcie pobytu w tym mieście dopadła mnie choroba, mimo że nie dotarłam do wszystkich zaplanowanych zabytków, mimo że prawie spowodowałam pożar... wyjechałam z Budapesztu z uczuciem zachwytu i niedosytu.
Oto jaki jest Budapeszt.
W: Nie mam nic do dodania.
M: I tak ta historia się końcy, moi mili. Wsiadamy w pomarańczowy autobus, który połknie niewielką sumę pieniedzy, by za osiem godzin wypluć nas na dworcu w Krakowie. Trochę smutny to koniec, ale jak mawiają pisarze literatury fantasy:
Coś się kończy, coś się zaczyna.